Rzeczpospolita - 24.04.2004

 

POLEMIKA - "OBYWATEL M."

 

 

BRONISŁAW ŚWIDERSKI

Antysemityzm pod płaszczykiem

 

 

Artykuł Krzysztofa Kłopotowskiego "Obywatel M." , z jednego powodu wywołuje protest. Wcale nie dlatego, że krytykuje Adama Michnika, lecz że korzysta z argumentów niebezpiecznie zbliżonych do wystąpień antysemitów. Uważam, że Michnika należy krytykować i za chwilę pokażę, że można to robić, nie posługując się retoryką rasistowską.

Poważne gazety zachodnie, które czytam od wielu lat, inaczej niż warszawski dziennik traktują Żydów. Na przykład kopenhaska, konserwatywna gazeta "Berlingske Tidende", należąca wraz z "Rzeczpospolitą" do norweskiego koncernu prasowego Orkla, opublikowała niedawno - ale wcale nie 1 kwietnia - propozycję zmiany duńskiego hymnu narodowego, sformułowaną przez brata byłego rabina. Autor stwierdził, że stary tekst jest niezrozumiały i radził zastąpić go jednym z wierszy Andersena.

Spróbujmy zamknąć oczy i wyobrazić sobie podobną sytuację w Polsce. Jaka to wspaniała okazja dla antysemitów! Tymczasem w wielu duńskich gazetach odbyła się ożywiona dyskusja. W ani jednej nie znalazłem stwierdzenia, że Żyd powinien trzymać się z daleka od duńskiego hymnu. Rozważano za to argumentację autora: że tekst wielkiego baśniopisarza jest po prostu lepszy, że syci dumę narodową, gdyż można powiedzieć - nasz hymn napisał wielki Andersen, itd.

Dyskusję przerwali piłkarze z narodowej reprezentacji i ich kibice, którzy ze względów czysto praktycznych sprzeciwili się propozycji. Jak to, mają się uczyć nowego hymnu, kiedy odśpiewanie starego (a raczej pierwszych czterech linijek) sprawia im tyle trudu?

Oto różnica między rozumowaniem polskim i zachodnioeuropejskim. Polacy uważają często, że także zachodnia część Europy jest przeciwna Żydom, ale boi się do tego przyznać. My zaś, jak wiadomo, niczego się nie boimy, zatem walimy z otwartą przyłbicą. Polacy nie rozumieją - a czas najwyższy to pojąć, skoro już podnosimy jedną nogę, aby stanąć w Europie - że to historia nauczyła Zachód, iż z każdej opinii można się czegoś nauczyć, zakładając, oczywiście, znajomość logiki i wiedzę o własnych potrzebach i interesach. Natomiast stwierdzenie, że sens danej propozycji zależy od etnicznego pochodzenia jej autora, jest dla Europejczyków niezrozumiałe.

Autor artykułu zamieszczonego w "Rzeczpospolitej", w rozdziale "Wątek żydowski", opisuje działalność Michnika (który wciąż wywiera tak wielki wpływ, że krytyk nie potrafi napisać nazwiska swojego bohatera; odwagi mu starcza jedynie na skreślenie inicjału "M."): "M. odegrał wielką rolę w wyzwoleniu Polski jako Polak pochodzenia żydowskiego. Ten fakt wyraża relację między Polakami a Żydami. Mają oni wybitne skłonności przywódcze, organizacyjne i dynamikę umysłu". W tym samym rozdziale mowa o przyjaźni Michnika z Kiszczakiem i Jaruzelskim, z taką oto przedziwną konkluzją: "Bo oprócz osiągnięcia celów politycznych M. chce być po prostu w pełni dojrzałym człowiekiem. Musi więc rozpoznać własne zło pod pozorem przebaczenia wrogom".

Nie bardzo wiadomo, czy? - a raczej: jak? - przyjaźń z ludźmi, będącymi symbolem przemocy i bezprawia PRL, związana jest z "wątkiem żydowskim". A może raczej, niestety, dobrze wiadomo? Przecież to klasyczny w Polsce chwyt, identyfikujący komunistów z Żydami. Ale czy istotnie to Żydzi współpracowali z Jaruzelskimi i Kiszczakami? Czy w PZPR i SB wcale nie było Polaków? I jeszcze jeden przykład logiki autora. Omawiając przyjaźń Michnika z Wajdą, bez wielkiej nadziei namawia reżysera do naruszenia "tabu poważnej - i arcyciekawej - roli polskich Żydów w najnowszej historii kraju"

No właśnie, co to za rola? Kim są owi polscy Żydzi? Człowiek zdrów na umyśle powie: to rabin i jego rodzina, to wierni, co chodzą do synagogi, to ci, którzy mówią: jestem Żydem. W domu zaś młodego Michnika mówiono po polsku, nie zna on ani żydowskiego, ani hebrajskiego, nie chodzi do synagogi i nie jest obrzezany (uwierzcie mi, wiem, co mówię). Wątpię, aby nawet bardzo liberalny rabin uznał go za Żyda. Syn Michnika został ochrzczony w kościele katolickim, uznany za chrześcijanina. Czy też jest, według autora artykułu, Żydem, czy zostawi on dziecko w spokoju?

Oczywiście, na dnie zawiłej argumentacji kryje się tak bardzo polski argument: nazwiska rodziców. Ale, jak wiemy, świat jest pełen tajemnic, a przynajmniej takie są kobiety, i nie można wykluczyć, że pewnego dnia odnajdziemy dokument stwierdzający, że rodzice lub dziadkowie Michnika byli Węgrami (co nie powinno dziwić, wszak "Polak, Węgier dwa bratanki"). Oczywiście działalność Michnika pozostanie taka sama, jego dokonania i książki ani na jotę nie zostaną zmienione, ale teraz to żadna frajda... Bo co ciekawego jest na przykład w stwierdzeniu, że "M. odegrał wielką rolę w wyzwoleniu Polski jako Polak pochodzenia węgierskiego. Ten fakt wyraża relację między Polakami a Węgrami...". Nie, to już nie smakuje tak dobrze.

Dziwi, powtarzam, że opisaną logiką posługuje się autor artykułu opublikowanego w poważnym dzienniku (wstydź się, "Rzeczpospolito"!), stojąc na progu Unii Europejskiej. Czyżby Polacy istotnie sądzili, że mogą rozmawiać z innymi narodami nie akceptując jednej, obowiązującej wszystkich, logiki rozmowy, bez życzliwego wysłuchania argumentów każdego? A jeżeli właśnie inni uznają nas za ludzi przesiąkniętych przesądami, nieumiejących akceptować świata w jego różnorodności i bogactwie, i potraktują tak, ja my Żydów?

Autor artykułu z pewnością nie wie, że obecna, etnicznie homogenna Polska jest tworem Hitlera i Stalina: rezultatem wymordowania polskich Żydów przez pierwszego i zagarnięcia Litwy i Ukrainy oraz wypędzenia Niemców z polskich ziem zachodnich przez drugiego. Dawne jagiellońskie, przejęte przez Piłsudskiego idee, które miały uczynić z Polski państwo wielu narodów, zostały zatem zniszczone przez okupantów. Jednocześnie wchodzimy do wielonarodowej Unii, gdzie oprócz Europejczyków mieszkają także Arabowie, Hindusi, Żydzi i Murzyni. Czy potrafimy z nimi rozmawiać, czy też pozostaniemy w świecie hitlerowskich i komunistycznych iluzji?

Nie, nie za żydostwo należy ganić Michnika. Jego przewiny leżą gdzie indziej. To, co autor artykułu przypisuje Żydom ("skłonności przywódcze, organizacyjne i dynamikę umysłu"), znajdziemy wśród członków polskiej grupy społecznej, w której Michnik odgrywał ważną rolę. W 1844 roku Karol Libelt opisał inteligencję jako zbiorowość, "stojącą na czele narodu", przewodzącą mu "na skutek wyższej swej oświaty. Poza tą klasą leżą massy ludu, sponad których tamci, jako wzgórza się wznoszą". Polska inteligencja powstała podczas rozbiorów jako jednostka frontowa. Miała posługiwać się ideologią romantyzmu, walczyć o wolność kraju - i o własne interesy przywódcy narodu.

To z romantyzmu wziął Michnik przywódcze gesty i nieufność do "massy ludu", która decyduje w demokracji. Obecnie zarówno ideologia, jak i postawy romantyczne odchodzą do muzeum historii. W krajach Zachodu, do których się zbliżamy, romantyczna inteligencja nie istnieje. Oto dramat Michnika: neoromantyk walczy o demokrację, zwycięża, ale demokracja go nie potrzebuje. Uważa się za przywódcę Polaków, ale w ustroju demokratycznym przywódców wybierają masy w wyborach powszechnych. Dramat Michnika nie jest dramatem Żyda, lecz polskiej inteligencji, tracącej dawne znaczenie w społeczeństwie.

Wbrew słowom autora artykułu z "Rzeczpospolitej", skarżącego się, że Michnik zakazywał "rozliczenia moralnego komunizmu, obnażania korzeni elity panującej... refleksji nad porozumieniem Okrągłego Stołu...", można w Polsce krytykować Michnika i to bynajmniej bez czynienia użytku z antysemityzmu. Proszę wybaczyć, że odwołam się do autora, którego znam najlepiej. We wrześniowym numerze "Respubliki Nowej" z 1995 roku - a zatem prawie dziesięć lat temu - opublikowałem omówienie książki "Między Panem a Plebanem", gdzie nazwałem Michnika nie-demokratą. Zarzuciłem mu także mówienie nieprawdy: "Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego Michnik mówi rzeczy ani prawdziwe, ani przekonywające? Być może wyjaśnienia należy szukać w innym miejscu książki, tam, gdzie opisuje on demokrację, która w 'czasach restauracji' przynosi 'miałkość, koniunkturalizm, cynizm, upadek autorytetów i destrukcję sumienia. Kiedy człowiekowi wszystko wolno, najtrudniej jest mu żyć bez tego duchowego przewodnika, który powie, czego nie wolno' ". Oczywiście, Michnik widzi siebie w roli "duchowego przewodnika narodu" i nie wyobraża sobie, że prawdziwa demokracja jest raczej "władzą ludu", niż despocją neoromantycznego autorytetu.

Czy istotnie zarzut bycia nie-demokratą, wysunięty pod adresem kogoś, kto z obrony demokracji uczynił swą najsilniejszą legitymację i kto chce być przewodnikiem Polaków w labiryncie nowego ustroju, jest słabszym oskarżeniem niż zarzut "bycia Żydem"? Oczywiście, że tak, ale tylko w Polsce. Tutaj bowiem jest tak niewielu demokratów, że to określenie nic nie znaczy.

Na Zachodzie jest jednak inaczej. Polityk, któremu uda się udowodnić niedemokratyczne postępowanie, bezpowrotnie znika ze sceny politycznej. Kilka lat temu, także w "Respublice" krytykowałem afekty Michnika do Jaruzelskiego i Kiszczaka. Dzisiaj można zarzucić więcej: że wbrew sądowemu wyrokowi nadal broni generała. Że stanął po stronie brutalności i przemocy, a przeciw ludziom słabym i bitym, w których imieniu przecież w młodości występował. Że broniąc starych, zdeprawowanych komunistów i rządów SLD stał się współwinny demoralizacji życia politycznego w Polsce.

14 kwietnia zeszłego roku opublikowałem w "Rzeczpospolitej" artykuł "Jak przejść od oligarchii do demokracji", gdzie krytykowałem m.in. tendencyjność "Gazety Wyborczej", związanej z władzą, "broniącej premiera i prezydenta". Napisałem: "W demokratycznym państwie, gazeta, choćby pisana wielką literą, nie może pełnić roli drugiego rządu. Jedynie demokratycznego, bezstronnego krytyka". Jak widać, nie są to błahe zarzuty. Ale nie dotyczą one Żyda. Celują w człowieka, który zapomniał o tym, co w życiu jest najważniejsze.






Rzeczpospolita - 2004.14.05

 

Przychodzi syn do mamy i mówi: - Mamo, żenię się z Arturem. Na to matka: - Zwariowałeś, przecież to Żyd!

 

 

ALEKSANDER ROZENFELD

Jestem inny

 

 

Prawda jest taka - gdy ma się do czynienia z ludzką biedą i ułomnością, dotknięty nią nigdy nie szuka przyczyn swoich problemów w sobie samym. Najprościej jest zwalić winę za własne kłopoty na kogoś drugiego. Żyd w tym momencie jest idealny - nie ma go w pobliżu, jest niesprecyzowany, niewidoczny, pasuje jak ulał na alibi dla cudzego nieszczęścia.

Najtrudniej tłumaczyć, dlaczego się coś lub kogoś kocha. No bo jak to powiedzieć, aby uniknąć banału? Język bywa posłuszny tylko w momencie zagrożenia, tylko w chwili, w której dokonujesz wyboru, możesz powiedzieć przekonująco o swoim bólu.

Codzienność jest kłopotliwa, bo co powiesz komuś, kto na widok mojej twarzy na ulicy nie umie ukryć zaskoczenia widokiem?

Tłumaczenie wspólnoty losów historią jest o tyle nietrafne, że codzienność ma nad historią przewagę. Dzianie się tu i teraz jest o wiele silniejsze niż próba przywoływania zdarzeń odległych. Polscy Żydzi zawsze musieli się tłumaczyć ze swojej niefortunnej miłości do widoków, które zabierali ze sobą, gdy udawali się na kolejną w swoim życiu tułaczkę.

Przez dziesięciolecia Polacy nie czuli się w Polsce jak u siebie w domu. Łacińska zasada "dziel i rządź" skutecznie była stosowana przez lata w podzielonej przez zabory Polsce, nie było czasu na zaniechanie jej działania w okresie międzywojennego dwudziestolecia. Okupacja hitlerowska jeszcze bardziej tę zasadę umocniła, a istnienie niesuwerennej Polski po II wojnie światowej niczego w myśleniu Polaków nie zmieniło. W powszechnym przekonaniu do dziś w Polsce rządzą obcy. Jak w tym dowcipie: rabin czyta i komentuje fragment Pięcioksięgu, mówiąc: - Wszyscy stworzeni jesteśmy na podobieństwo Pana. Na to garbaty Żyd pyta: Jak to, a ja? - Świetnie jak na garbatego - odpowiada rabin. I weź się tłumacz, że nie jesteś garbaty.

To przekonanie nie zmieni się na skutek pobożnych życzeń intelektualnych elit. Co należy uczynić, aby Polacy zaczęli rozumieć, że są we własnym domu i że tak naprawdę nikt obcy im nie zagraża?

Ex cathedra nigdy nie udało się namówić rodaków do zachowań postrzeganych jako cywilizowane. Ci, którzy nauczają, siłą rzeczy winni to czynić z pozycji szacunku dla edukowanych. Przez dziesięciolecia zabrakło moralizatorom i nauczycielom miłości. Ogromna rola spoczywa na Kościele katolickim w Polsce, boć przecież paradoksalnie gesty papieża-Polaka, wszędzie odczytywane zgodnie z jego intencją, w jego ojczyźnie bywają kontestowane, a ich interpretacja przeinaczana.

Nieznajomość współczesnej historii Polski wśród żydowskiej diaspory, szczególnie na półkuli amerykańskiej, prowadzi często do nieporozumień i niepotrzebnej konfrontacji. Jak dalece jest to materia delikatna, świadczy zachowanie niektórych przywódców organizacji żydowskich i polonijnych. A my w Polsce? Polscy Żydzi czy też żydowscy Polacy? Jeżeli gdziekolwiek w świecie rozlegnie się głos jakiegoś idioty, natychmiast zobowiązuje się nas do wypowiadania się, określenia swoich emocji. Dlatego to, co mówię, skierowane jest do młodego pokolenia Polaków. Narody, które tracą pamięć, tracą korzenie. Narody, które pamięć hodują, tracą szansę na mądrą przyszłość.

Młodzi Polacy nie bardzo wiedzą, jak wygląda prawdziwy Żyd. Zalewająca półki księgarskie i kioski z gazetami literatura "edukująca" w tej materii jest niskiego lotu i wprowadzająca w błąd. Piszący te słowa nie ma haczykowatego nosa, nie nosi pejsów, a z moich ust nie wydziela się odór czosnku.

Poza tym cały czas ta nieznośna "tematyka zastępcza". Od lat powracające złowrogie echo "protokołów mędrców syjonu", wygolone głowy w skórzanych spodniach, obrzydliwe napisy na murach polskich domów. Nie uważam polskiej społeczności za szczególnie ksenofobiczną, ale zabawne, że bardzo wielu nadal ze zdziwieniem reaguje na wiadomość, że i Matka Boska, i Pan Jezus byli Żydami.

Polak? Katolik? Żyd? - jak wielka musi być zawartość tych trzech skojarzeń, skoro wywołuje od dziesięcioleci tak wielkie emocje. Nie spodziewam się po bliźnich niczego dobrego. Ta filozofia pomaga mi na co dzień. Każdego dnia otwieram ze zdziwienia szeroko oczy, bo każdego dnia spotyka mnie pozytywna niespodzianka. A to jakaś nieoczekiwana rozmowa, a to odwzajemniony uśmiech. W ogóle być jest bardzo trudno. Bo tyle nas zaskakuje, bo tyle, ciągle więcej, wymaga od nas zwariowany świat.

O tym, że jestem inny, dowiedziałem się w dzieciństwie. Gdy przychodziłem do domu z rozkwaszonym nosem, ojciec mnie lał za to, że się dawałem bić. Szybko musiałem się nauczyć oddawać. Trudno jednak bić się z całym światem. Zrozumiałem wtedy, że aby nie być bitym, trzeba umieć więcej od innych. Trzeba być potrzebnym. Gdy inni czegoś nie wiedzieli, przychodzili pytać, i wtedy, gdy umiałem odpowiedzieć, przestano mnie zaczepiać. Zrozumiałem, że być Żydem - znaczy umieć odpowiadać na pytania, na które inni nie mają odpowiedzi. I wtedy zamarzyło mi się, że znajdę odpowiedź na najbardziej dręczące mnie pytanie - dlaczego jestem inny.

Wszyscy oświeceni mówią, że nie ma odpowiedzialności zbiorowej. Jak to nie ma? Jacyś Żydzi wydali w sanhedrynie wyrok na Jezusa, a my odpowiadamy za to od ponad dwóch tysięcy lat. Jakiś Żyd kogoś gdzieś oszukał, a my wszyscy jesteśmy winni oszustwa. Byli Żydzi w polskiej bezpiece po wojnie. Tylko Żydzi? Polaków tam nie było? Żyd kojarzył się z komunizmem. A co, inni nie byli komunistami? Truizmem jest twierdzenie, że draństwo nie ma nacji, tak jak przyzwoitość.

Nie wszyscy Żydzi byli komunistami, tak jak nie wszyscy Polacy uczestniczyli w antyżydowskich pogromach. Byli Żydzi, którzy cierpieli upokorzenia z rąk swoich współbraci tylko dlatego, że nie chcieli uczestniczyć w hecy pozbawiającej Polskę suwerenności, tak samo jak Polacy wywożeni byli na Syberię i jednako oddawali życie za Rzeczpospolitą.

Bycie Polakiem jest trudne, bycie Żydem nie jest łatwe, bycie jednym i drugim w jednej osobie? Możliwe?

Ten tekst ma być przyczynkiem do świetnego tekstu pana Krzysztofa Kłopotowskiego "Obywatel M.". Ale i w tej beczułce miodu znalazłem łyżkę dziegciu. Bo pan Kłopotowski niepotrzebnie wtrącił tradycyjnie polską frazę o żydowskości Adama Michnika.

Na miły Bóg, my jesteśmy Polakami, to prawda, nasi rodzice byli polskimi Żydami, ale z naciskiem na "polskimi". W Oświęcimiu i Jedwabnem ginęli obywatele Rzeczypospolitej. Każda inna interpretacja rzeczywistości prowadzi do obłędu.

I w tym momencie zaczynam rozumieć, co to znaczy żydowskie gadanie. My jesteśmy od formułowania pobożnych życzeń, wszyscy inni od zastanawiania się, co zrobić, aby te życzenia nigdy nie zostały zrealizowane.





Rzeczpospolita - 2004.14.05

 

 

BOGUMIł LUFT

K.K. definiuje Adama Michnika

 

 

W tekście "Obywatel M." ("Plus Minus" z 10 - 12 kwietnia), publicysta K.K. pochylił się nad życiorysem Adama Michnika, twierdząc, że na jego kanwie można by osnuć film pokazujący najlepiej wychodzenie Polski z komunizmu. K.K. wie (bo ktoś mu to powiedział), że "zwierzę musi zabić drugie zwierze, aby przeżyć, natomiast człowiek musi drugiego zdefiniować". Dlatego K.K. Michnika definiuje. Aby przeżyć.

Jako bohatera scenariusza filmu, pokazującego wychodzenie Polski z komunizmu, mógłby K.K. wybrać równie dobrze prezydenta W., braci K., przewodniczącego L., marszałka O., a nawet profesora G., który chyba zszedł już ze sceny, choć z nim podobno nigdy nie wiadomo czy schodzi, czy wchodzi. Mniejsza jednak o osobę. K.K. pała żądzą zrozumienia klęsk polskiej transformacji. Znalazłszy kamień filozoficzny w postaci Michnika, szlifuje go, niczym czarny diament.

Pyta, więc nie błądzi

Kto tu rządzi? - pyta parokrotnie z niepokojem K.K. Nie śmiem podejrzewać, że sądzi, iż rządzi Michnik. Michnik bowiem nie rządzi Polską bardziej niż na przykład ojciec Rydzyk, czyli obaj rządzą, lecz w sposób wielce ograniczony. Jak mawia jeden z moich żydowskich przyjaciół dziennikarzy, "rola w historii przypisywana Żydom i dziennikarzom jest mocno przesadzona".

W Polsce bowiem od niejakiego czasu rządzi pan K. (zgadnij, Szanowny Czytelniku, kogo mam na myśli?). To pan K. obalił rządy PZPR 4 czerwca 1989 roku. To pan K., skołowany "wojną na górze", oddał swe głosy na Stana Tymińskiego, ale również on, niekiedy zaciskając zęby, wybrał prezydenta Wałęsę, a potem go odrzucił, nie rozumiejąc metafory z podawaniem nogi. To pan K. dał szansę postkomunistom w 1993 roku, a potem zachwycił się nieoczekiwaną jednością prawicy w ramach AWS, by wreszcie stwierdzić, że się zawiódł. To również K. swoim wysiłkiem tworzył życie gospodarcze, którego energią Polska może się dziś szczycić, i społeczeństwo obywatelskie na wcale niezłym poziomie. A jednocześnie to właśnie K. cierpi na skutek bezrobocia, cynizmu i egoizmu innych K. oraz własnej niemocy. Ostatnio K. zwariował i nie widzi zbawienia poza Lepperem albo określił się wreszcie i wszedł na platformę. Kim jest pan K.? Pan K. to nasz poczciwy Kowalski.

Brak zainteresowania osobą K. ze strony scenarzysty K.K., przy jego fascynacji osobą obywatela M., zdaje się być przyczyną trudności zrozumienia przezeń tego, co się w Polsce dzieje. K.K. bowiem nie rozumie i wielokrotnie wzywa reżysera przyszłego filmu, by udzielił odpowiedzi na jego pytania. A może to tylko kokieteria? Może K.K. jest jednym z tych K., którzy zdobyli wiedzę tajemną?

Pożytek z wiedzy tajemnej

By oskarżyć Michnika o często zresztą spotykaną wśród osób publicznych przywarę pychy, żadnej wiedzy tajemnej nie trzeba - koń, jaki jest, każdy widzi. Wiedza ta jest jednak niezbędna, by móc stwierdzić, że to właśnie wszechmocny Michnik "na początku III Rzeczypospolitej zapobiegł dojściu do głosu pełnej gamy sił politycznych, dlatego nie wiadomo, jaki jest ich potencjał". Trzeba też wiedzy tajemnej, by sugerować, że Michnik kieruje krajem przez "koleżeńskie wizyty u prezydenta i prywatne spotkania z premierem", a w szczególności przez "bankiety w wąskim gronie". Wiedza tajemna K.K. ujawnia jednak swe granice, gdy z bólem zapowiada on, że nie poznamy prawdy o ewentualnych innych targach Michnika z grupą trzymającą władzę, prócz zamierzonego przez tę grupę "targu o ustawę za pieniądze".

Wiedza tajemna K.K. okazuje się natomiast pomocna, gdy formułuje on właściwą interpretację zachowania Michnika wobec Rywina. Ktoś naiwny mógłby sądzić, że Michnik po prostu z uczciwości odrzucił korupcyjną propozycję i nieco nią zaszokowany, przeceniając swe możliwości śledcze, niezbyt udolnie usiłował wyręczyć prokuraturę, która, nawiasem mówiąc, okazała się później równie nieudolna. Nic bardziej błędnego! K.K. wie, że Michnik, potajemnie nagrywając "rozmówcę, który okazał mu zaufanie jako koledze z towarzystwa", miał "zapewne" na celu uzyskanie bez łapówki, a dzięki szantażowi, korzystnej dla siebie ustawy, obalenie premiera, rozbicie SLD, założenie nowej partii wokół prezydenta i przeprowadzenie reformy państwa. Przy okazji K.K. czyni kolejny krok ku zdefiniowaniu Michnika, który swe zamiary realizuje "22 lipca, w dniu ogłoszenia Manifestu PKWN, który przed laty otworzył jego rodzinie drogę do establishmentu w Polsce".

K.K. wie już - i akurat to wiedzą tajemną nie jest - że Michnik, w przeciwieństwie do swoich kolegów, nie wziął kilkudziesięciu milionów złotych w akcjach Agory. Tak ekscentryczne zachowanie swego bohatera przypisuje K.K. jego żądzy władzy, a "kiedy charyzmę zastępuje naga władza, powstaje klimat do chłodnej analizy". Ochłonąwszy, K.K. już tylko zapytuje, "według jakich racji i jakiej wizji kraju" Michnik chce przekształcić Polskę, który to zamiar sam w sobie, jak przytomnie zauważa, to "nic złego".

Pożytek z psychoanalizy

Uwagę zwraca troska K.K. o osobę Andrzeja Wajdy, który, choć Wielkim Reżyserem był, jednak ze scenariuszem filmu o obywatelu M. zmierzyć się nie może, bo "musiałby osądzić komunizm, a tego M. zabronił". Poszukując przyczyn owego Michnikowego zakazu oraz jego "przyjaźni z Urbanem", jak też "zbratania z Jaruzelskim i Kiszczakiem", K.K. sięga do psychoanalizy. I oto okazuje się, że głoszenie przez Michnika idei przebaczenia wrogom, którzy wcale o przebaczenie nie proszą, to nie tyle kontrowersyjne stanowisko, z którym można się zgadzać lub nie (dla ułatwienia dodaję, że się z nim nie zgadzam), ile poszukiwanie zjednoczenia ze swym "archetypowym cieniem" i "uświadomienie sobie własnego zła".

K.K. wzywa do "odrzucenia zmowy milczenia wokół korzeni III Rzeczypospolitej". Jeśli K.K. wie o istnieniu takiej zmowy, zapewne posiada też wiedzę tajemną o tym, co za jej parawanem zostało ukryte. Dlaczego nie dzieli się więc tą wiedzą nawet z anonimowym kandydatem na reżysera swego filmu?

K.K. domaga się zdjęcia zakazu "moralnego rozliczenia komunizmu". Taki zakaz nie istnieje, więc brzmi to jak postulat wprowadzenia w tym względzie nakazu. W istocie jest to nakaz moralno-profesjonalny wobec historyków, a w pewnej mierze również polityków i niejeden z nich poddaje mu się z całą sumiennością. Jeśli nie wszyscy, to być może dlatego, że wielu ma w tej sprawie poglądy zniuansowane, ponieważ z różnych względów identyfikowali się z tym ponurym systemem. Czy i jak należy im nakazać zmianę poglądów?

K.K. ubolewa nad "oddaniem władzy nad umysłami rewizjonistycznym odszczepieńcom nomenklatury". Być może K.K. odczuwa ich władzę nad swym umysłem. Ja nie. I aby z tym przeżyć, nie czuję potrzeby definiowania Adama Michnika.

Alibi dla nieudolnych

Kim jest właściwie K.K.? Wszelkie pozory skłaniają do podejrzeń, że to Krzysztof Kłopotowski. Moja wiedza tajemna mówi mi jednak, że chodzi raczej o pewien sposób myślenia.

Oto K.K. konstatuje stan katastrofy. Cynizm, brak etyki solidnej pracy i wyrzeczeń, nieuczciwość, brak moralności publicznej. A także tandetę i głupotę kultury popularnej oraz biedę. Jest to wprawdzie tylko część prawdy o dzisiejszej polskiej rzeczywistości, ale istotna część prawdy.

Cóż robi K.K.? Wzywa wprawdzie do debaty publicznej, mającej na celu rozbrojenie bomby wzbierającego gniewu ludzi, ale w praktyce kieruje po prostu ów gniew przeciw osobie Adama Michnika, w której "skupia się sens naszej transformacji". To on nie pozwolił osądzić "okrucieństw komunizmu", dzięki czemu doszło do "panoszenia się byłych aparatczyków PZPR", co "zachęca do cynizmu". To on "podważył sens uczciwości", konserwując "panujące układy, których korzenie tkwią w PRL". To on zdradził "katolickich robotników" - lub się na nich obraził.

W tej sytuacji, aby przeżyć, K.K. (jako sposób myślenia) definiuje Adama Michnika i buduje potężne alibi dla nieudolnych lub pazernych polityków, niekoniecznie postkomunistycznego chowu (w końcu panoszyć się wolno każdemu), dla ludzi nieuczciwych na wszystkich szczeblach drabiny społecznej (bo sens uczciwości podważono), dla zbyt zajętego sobą Kościoła, który nic przecież zrobić nie może, skoro władza nad umysłami wpadła w łapy "rewizjonistycznych odszczepieńców nomenklatury", dla tych, którzy lekceważą moralność publicznej debaty, bo życie społeczne jest zakłamane, a odkłamać je można tylko za pomocą wiedzy tajemnej. To nie oni wszyscy są winni. Winny jest Michnik.

Ten sposób myślenia w rezultacie wspiera również tych, którzy u zarania III Rzeczypospolitej dopuścili się gorszącej niesprawiedliwości w całkiem nietajemny sposób, sprytnie przejmując znaczną część nienależnego im majątku narodowego i unikając swej części odpowiedzialności za niegodziwości komunistycznego systemu. To mleko już się rozlało i to tak dawno, i tak szeroko, że zbieranie go ściereczką, na której ma pozostać Adam Michnik, jest nie tylko niesprawiedliwe, ale przede wszystkim nieskuteczne.

Oczywiście K.K. z tekstu o obywatelu M. jest wyrafinowanym i kulturalnym przedstawicielem swego nurtu myślenia. Wie, że wyłożenie jego tez w suchym tekście publicystycznym mogłoby go narazić na śmieszność. Dlatego przyjmuje nieobowiązującą, literacką formę. Pyta, sugeruje, nie narzuca odpowiedzi. Rozśmiesza. Moja wiedza tajemna podpowiada mi, że napisał swój tekst po prostu dla żartu.

Postscriptum recenzenta

Nieskłonny do żartów jest natomiast pierwszy recenzent scenariusza Bronisław Świderski ("Antysemityzm pod płaszczykiem", "Plus Minus" z 24 - 25 kwietnia), choć i on rozśmiesza, podając do wiadomości publicznej, że Michnik nie jest obrzezany i domagając się dania mu wiary w tym przedmiocie, bo "wie, co mówi". Znaczną większość swych rozważań poświęca recenzent problemowi różnicy między "rozumowaniem polskim i zachodnioeuropejskim" w kwestii stosunku do Żydów i doszukuje się z mozołem w tekście K.K. antysemickiej wiedzy tajemnej. Na podstawie swej własnej tajemnej wiedzy ("nie bardzo wiadomo, a może raczej, niestety, dobrze wiadomo"), recenzent przypisuje scenarzyście "klasyczny w Polsce chwyt, identyfikujący komunistów z Żydami", sugerując, że K.K. sugeruje, iż "własne zło" rozpoznane przez Michnika "pod pozorem przebaczenia wrogom" komunistom, to żydostwo.

W istocie, czytając K.K., trudno czasem dociec, co autor miał na myśli. Jakie to na przykład "tabu poważnej - i arcyciekawej - roli polskich Żydów w najnowszej historii kraju" mógłby obalić Wielki Reżyser, gdyby nie miało się to stać kosztem przyjaźni z Michnikiem. Przecież, jak pisze dalej K.K., "relację między Polakami i Żydami" wyraża fakt, że Michnik "odegrał wielką rolę w wyzwoleniu Polski jako Polak pochodzenia żydowskiego". Wprawdzie "wybitne skłonności przywódcze" oraz inne rozliczne talenty Żydów, wyliczane przez K.K. zgodnie z obowiązującymi stereotypami, budzą "zawiść, gniew i podejrzliwość wobec nich", ale scenarzysta nie podziela tych uczuć i namawia, by stawiać Żydów za wzór do naśladowania.

Kwestię żydowską ma K.K. wyraźnie nieprzemyślaną i w scenariuszu pojawia się ona marginalnie. Jego ewentualna antysemicka wiedza tajemna jest tak płytka i uboga, że armaty, jakie wytoczył przeciw niemu Bronisław Świderski, są cokolwiek zbyt ciężkiego kalibru. Zwłaszcza, gdy w konkluzji przypisuje mu chęć pozostania "w świecie hitlerowskich i komunistycznych iluzji", które powstały na skutek "wymordowania polskich Żydów przez pierwszego i zagarnięcia Litwy i Ukrainy oraz wypędzenia Niemców z polskich ziem zachodnich przez drugiego", co zniszczyło jagiellońską ideę Polski wielonarodowej i grozi Polakom nieumiejętnością rozmawiania z Arabami, Hindusami, Żydami i Murzynami zaludniającymi, oprócz Europejczyków, wielonarodową Unię, do której właśnie weszliśmy.







Rzeczpospolita - 2004.14.05

 


DO REDAKCJI


Agnieszka Grudzińska

Z zainteresowaniem przeczytałam artykuł Krzysztofa Kłopotowskiego "Obywatel M. " oraz polemikę z tym tekstem Bronisława Świderskiego. W pierwszym z tych tekstów, według mnie napastliwym, a nawet nienawistnym, pomimo hipokryzji pozornie neutralnego stylu, można wobec Adama Michnika znaleźć wiele dyskusyjnych tez. Jedna z nich wydaje mi się szczególnie kłamliwa, a że pan Kłopotowski nie jest w niej odosobniony, zwłaszcza ostatnio, warto może o niej tutaj wspomnieć.

Otóż Adam Michnik wyróżnia się, według autora, cechą, jakoby naganną - pragnienia bycia wodzem, przewodnikiem, romantycznym twórcą "rządu dusz" narodu, którego zresztą, jak wskazują niektóre zdania z artykułu, w ogóle nie zna, tak wysoko wspiął się na wszystkie możliwe Parnasy, Olimpy i wieże z kości słoniowej (no, może niestety, poza górą pieniędzy). Teza ta prawdopodobnie zawiera wiele prawdy. W każdym pokoleniu są jednostki wybitne, mające wpływ na wydarzenia historii, zmieniające jej bieg, wywierające wpływ na innych ludzi i świadome swojej roli i swojej wartości. Jedni powiedzą: to jednostki żądne władzy i sławy, powodowane partykularnymi interesami, inni będą twierdzić: to one właśnie dążyły do wolności, demokracji, życia w prawdzie za wszelką cenę.

Dzisiaj, kiedy tak łatwo jest krytykować Michnika, przeważa teza, że zawsze kierowała nim pycha, zadufanie, snobizm na możnych tego świata, że kierując - żeby posłużyć się przykładem pana Kłopotowskiego - ruchem studenckim w 1968 roku, zerkał zazdrośnie na pomnik Mickiewicza, marząc w duszy o zostaniu co najmniej takim wieszczem narodowym jak on. Otóż wydaje mi się, że takie podejście do biografii Adama Michnika, nawet jeśli uznać, że tekst jest swoistym rodzajem pastiszu, jest głęboko niesprawiedliwe, nieuczciwe, wręcz nieprzyzwoite i perfidne. Sugerować, że zakładając w wieku lat 16 Klub Poszukiwaczy Sprzeczności, angażując się w opozycję demokratyczną lat 70., będąc jej "mózgiem", sumieniem i niespokojnym, czujnym moralnym duchem, Michnik robił to mając w perspektywie "przejęcie władzy" jako redaktor naczelny największego polskiego dziennika, jest śmieszne i uwłaczające jego postawie, postawie całej zresztą jego pokoleniowej formacji.

Mam nadzieję (ale na wszelki wypadek wspomnę o tym), że tzw. prości (ale i mniej prości) ludzie, których dzisiaj Michnik omamia i mąci w głowach koniecznością "kompromisu z komunistami" pamiętają, że przez dziesiątki lat ten człowiek był szczuty, prześladowany, bity, więziony, że życie, jakie prowadził, i wybory, jakich dokonywał, odbiły się na jego karierze uniwersyteckiej, na jego życiu prywatnym, na jego zdrowiu, że ciągły strach, psychiczny i fizyczny, napięcie i niepewność, w jakiej żył, mogły zniechęcić i załamać niejednego. Nie on jeden z tego pokolenia oczywiście tak żył, ale nie wolno twierdzić i dokonywać wątpliwych moralnie spekulacji, że akurat Michnik robił to, co robił, z wybujałej ambicji, osobistej dumy, mając nadzieję, że będzie sobie mógł kiedyś pozwolić na królewski gest odrzucenia fortuny, która jako członkowi normalnego kapitalistycznego przedsiębiorstwa całkiem legalnie mu się należała: doprawdy nic na to wtedy nie wskazywało. Nie, przez wiele lat Michnik miał inne zmartwienia na głowie, inne ważne decyzje do podejmowania. Nie wspomnieć tego dzisiaj jest zwykłą ludzką nieprzyzwoitością, ale także czymś jeszcze bardziej niebezpiecznym: próbą wymazania ze społecznej pamięci okresu walki z władzami PRL.

Nie zamierzam wystawiać laurki, pisać peanu na cześć Michnika, wystarczająco często robili to inni, bardziej ode mnie do tego powołani. Tekst pana Kłopotowskiego wydał mi się jednak symptomatyczny dla ogólnej tendencji oceniania "Gazety Wyborczej" i jej szefa. Z pewnością jest wiele powodów do krytyki, oburzania się, niezgadzania z takim czy innym dyskusyjnym postępowaniem redaktora. Z pewnością ci, dla których kiedyś stał na piedestale, mają prawo czuć się dzisiaj zawiedzeni, osamotnieni, zagubieni wobec nie zawsze dla nich jasnych intencji działań Michnika. I chociaż jego przeszłość nie musi, może wręcz nie powinna usprawiedliwiać wszystkich poczynań dokonywanych w teraźniejszości, obrzucanie go dzisiaj błotem stało się za łatwe, za łatwo też przychodzi ludziom nie pamiętać, co Michnik - i tylu innych - przeżył, ile dla społeczeństwa polskiego zrobił, do jakiego stopnia wpłynął na życie zbiorowe inteligencji polskiej i na życie wielu "zwyczajnych ludzi", którzy, obcując z nim, nie umieli już żyć w kłamstwie, miernocie, ciasnocie umysłu, krótko mówiąc - powtórzmy za panem Kłopotowskim - w ciemnogrodzie.

I jeszcze jedna uwaga na koniec: tekst Bronisława Świderskiego rozważa przede wszystkim aspekt ukrytego (ale znowu nie tak bardzo hermetycznie...) antysemityzmu w "analizie" biografii Michnika. Otóż w kraju, w którym żyję, takiego tekstu z pewnością nikt by nie wydrukował, nikomu poważnemu by nie przyszło do głowy, pisząc o Leonie Blumie, Pierze Mendes-France czy Simone Weill, rozwodzić się nad "wpływem Żydów francuskich na życie polityczne Francji", czy zastanawiać się nad korzeniami żydowskimi Marcela Prousta, a jeśli, to w neutralnym kontekście naukowych dysertacji. Nie jest to jednak prawdopodobnie ani dobry przykład, ani dobry argument, bo polsko-żydowska historia jest bardziej złożona i długo jeszcze będzie ona problemem. Ale wystarczy może jedynie powiedzieć, że ubecy grożący Michnikowi w więzieniu też się dziwili, że parszywy Żyd, a tak się angażuje: po co mu to? Do Izraela! Jakże świetna scena w wirtualnym filmie Andrzeja Wajdy, na szczęście przyjaźni się on z Michnikiem, więc jej nie nakręci. Niech żyje przyjaźń!






Jacek Wierzchowski

Nie było dobrym pomysłem zamieszczenie w świątecznym numerze "Rzeczpospolitej" pamfletu autorstwa pana Kłopotowskiego na Adama Michnika. Nie należę ani do znajomych "Obywatela M. ", ani do fanów jego gazety, a jego polityczne wolty irytowały mnie zapewne w nie mniejszym stopniu niż pana Kłopotowskiego, ale zasadą uczciwego dziennikarstwa jest to, że sprawiedliwość należy oddać nawet przeciwnikowi. A już w żadnym wypadku nie należy posługiwać się metodą "niedopowiedzianych pomówień", z których w razie czego można się szybko wycofać, ale które zrozumieją wtajemniczeni. To metoda niegodna, a została użyta w pamflecie kilka razy.

Oto jeden tylko, wybrany przykład. Na temat marca 1968 r. pisze autor: "Wtedy M. przymierza się do odegrania wielkiej roli. Czytając tekst protestu, zerka na cokół dla wieszcza". Czy to tylko scenariusz filmowy, czy oskarżenie o niskie pobudki? I skąd autor te pobudki zna? Bo biorąc na rozum, syn działacza KPP, człowiek wybitnej inteligencji, miał znacznie prostszą drogę do kariery politycznej lub dziennikarskiej niż poniewierka przez PRL-owskie więzienia. Każdy, kto pamięta te czasy, wie, że był to zaklęty krąg władzy, z którego najsprytniejsi awansowali do KC i wyżej, a nawet debile zostawali prezesami oddziałów Społem lub oficerami politycznymi, pod jednym warunkiem - posłuszeństwa. Nawet "złe pochodzenie" nie zaszkodziło Urbanowi zostać ministrem.

Dlaczego Adam Michnik bratał się z tymi, którzy trzymali go latami w poniżających warunkach więziennych i długi czas uważali za osobę dużo bardziej niebezpieczną dla systemu od dzisiejszych apostołów dekomunizacji? Jest to może najważniejsze pytanie artykułu i dlatego zasługuje na coś więcej niż prostackie pomówienie o dążenie do władzy i wpływu. Może uważał, jako lewicowiec i trochę marksista, że byt określa świadomość i że w nowych, demokratycznych warunkach ludzie ci przemienią się w przyzwoitych obywateli? Może naprawdę sądził, że to system ich zmusił do łajdactwa? Jeśli tak, w którym momencie przestał wierzyć? Nasuwa się naturalna sugestia, że stało się to w początkach lipca 2002 r., a argumentem naczelnym jest ten drugi magnetofon.

Porównanie Michnika z Hearstem, choć kuszące, zawodzi w jednym punkcie - każdy, kto słucha Michnika, wie, że człowiek ten nie jest cynikiem, że to być może jeden z nielicznych autentycznych ideowców w tym pokoleniu. Jego idee i poglądy mogą być błędne, mogą nawet irytować, ale nie są niskie i zawsze zasługują przynajmniej na uczciwą polemikę.

Niestety artykuł pana Kłopotowskiego sprawia nieodparte wrażenie - wątpię, czy zgodnie ze stanem faktycznym, raczej jest to wina nieudolnego stylu pamfletu - że jednym z naczelnych motywów autora jest pospolita zawiść. A na to nie powinno być miejsca w waszej gazecie.

Krzysztof Kłopotowski być może napisze scenariusz do "Obywatela M.", a niewykluczone, że znajdą się także sponsorzy takiego filmu. Nie będzie to jednak ciąg dalszy opowieści "Z dziejów honoru w Polsce", bo na to potrzebny jest tekst dojrzały, a nie zwykła próba podbicia populistycznego bębenka.







Rzeczpospolita - 2004.22.05



OBYWATEL M. RAZ JESZCZE


KRZYSZTOF KŁOPOTOWSKI

Naruszone tabu?




Zdenerwowanie i histeria. Taka jest publiczna reakcja na mój szkic do scenariusza "Obywatel M". Jednak prywatnie otrzymałem wiele gratulacji. Czyli w Polsce panuje nieformalna cenzura. Odnoszę wrażenie, że zabrałem głos w imieniu milczącej większości. A co mówi reszta?

Bronisław Świderski gani mój artykuł z powodu "niebezpiecznego zbliżenia do antysemityzmu". W tekście zastanawiam się, dlaczego bohater opozycji antykomunistycznej Adam Michnik stał się współtwórcą i obrońcą postkomunizmu. Był także dla mnie bohaterem tak ważnym, że spotkanie z nim, uścisk dłoni i zdawkową wymianę zdań sprzed prawie 20 lat pamiętam do dziś ze wzruszeniem. Właśnie wyszedł z więzienia, gdzie siedział, żebym żył w wolnym kraju...

Czemu więc wkrótce wziął udział w tworzeniu systemu, który niszczy dziś państwo? Nie przewidział skutków nobilitacji byłych komunistów mimo swej inteligencji i wrażliwości moralnej? Te pytania stawia sobie każdy jego rozczarowany wielbiciel.

Moim zdaniem paradoks Michnika w dużej mierze wyjaśniają jego korzenie - rodzina polskich komunistów pochodzenia żydowskiego. Po 1989 roku wybrał postkomunizm z lęku przed nacjonalizmem polskiej prawicy oraz z sentymentu do środowiska, w którym dorastał. Czy te konstatacje oznaczają używanie argumentu antysemickiego, jak twierdzi Świderski? Uważam to oskarżenie za uwłaczające i stanowczo je odrzucam. Przecież napisałem o Żydach, że mają wybitne skłonności przywódcze, organizacyjne i dynamikę umysłu. Nie chodzi o podsycanie wobec nich zawiści, ale o stawianie za wzór szacunek dla wiedzy, ambicje, wytrwałość, wnikliwość psychologiczną i zdolność adaptacji.

Mój podziw dla Żydów nie jest gołosłowny. Kilka miesięcy temu opublikowałem w "Plusie Minusie" artykuł "Program dla P." w cyklu "Pytania o Polskę". Radzę tam przenieść na polski grunt zachowania i postawy, które zauważyłem u Żydów amerykańskich przez kilkanaście lat pobytu w Nowym Jorku. To zapewnia dziś sukces w świecie globalnym. A więc domagam się pewnej judaizacji polskiej mentalności, choć nie nazwałem tego po imieniu. Czy taka postawa świadczy o antysemityzmie?

Jedna z moich tez wydaje się "szczególnie kłamliwa" pani Agnieszce Grudzińskiej, mianowicie, że Adam Michnik dąży do władzy nad umysłami w Polsce. Ale parę zdań dalej stwierdza, że "teza ta prawdopodobnie zawiera wiele prawdy". Albo jedno, albo drugie; albo ja kłamię, albo on dąży.

Zresztą wcale nie robię Michnikowi zarzutu z tego tytułu, że pragnie rządu dusz. To wolno każdemu, a zwłaszcza jednostce tak wybitnej. Ale każdy też ma prawo pytać o to, jak wykorzystuje ona tę władzę. Niepokoi mnie tylko, do czego jeszcze użyje swego wpływu. Po roku 1989 użył źle i w rezultacie pomógł w ukształtowaniu postkomunizmu. Wcale też nie twierdzę, że narodu, któremu chce duchowo przewodzić, "w ogóle nie zna". Jasne, że zna - jest przecież wybitnym Polakiem, choć ma inne troski niż przeciętni ludzie. Jednak swego narodu się obawia - przesadnie, jak sądzę.

Cóż w tym złego, że kierując wolnościowym ruchem studenckim w 1968 roku, moim zdaniem, zerkał na pomnik Mickiewicza, pragnąc w jakiś sposób dorównać wieszczowi? Po to stawia się pomniki, by dawały przykład. Kiedy wystawimy pomnik z napisem "Adamowi Michnikowi 1946 - 1989", będzie on natchnieniem, jak się buntować wbrew zdrowemu rozsądkowi i postawić na swoim.

Nie sugeruję, że jako działacz opozycji antykomunistycznej miał w perspektywie przejęcie władzy redaktora naczelnego największego polskiego dziennika. Napisałem, że chyba nie przewidział aż takiego sukcesu. Redakcja wykreśliła - za moją zgodą - wyjaśnienie zbyt psychologizujące w tekście publicystycznym. Mianowicie, że ludzie często stawiają sobie cele nieświadomie, a "nieświadomość jest mądrzejsza niż umysł racjonalny". Michnik jako człowiek bardzo inteligentny, oczytany, znający od dziecka wewnętrzny mechanizm komunizmu, mógł przeczuwać kryzys systemu. Dzięki temu sam działał na przekór zdrowemu rozsądkowi. Po tym właśnie poznaje się wybitnych ludzi, że przeczuwają więcej od ludzi pospolitych.

Owszem, był prześladowany przez dziesiątki lat. Otrzymał za to później od losu sowitą zapłatę w postaci fortuny, którą odrzucił, i władzy, którą sobie zatrzymał. Inni nie mieli takiego szczęścia, jak wymordowani przez komunistów przywódcy Polski podziemnej i pokolenie AK. Na ich miejsce weszła dzisiejsza elita. Nawet jej zasłużone dla wolności kręgi nie przeszły takiej męki w więzieniach, na torturach, w trakcie mordów sądowych jak prawowita klasa przywódcza narodu. Proponuję więc moim oponentom zachowanie poczucia proporcji! Właśnie o tym pisał Zbigniew Herbert: "i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy/ przebaczać w imieniu tych, których zdradzono o świcie".

Jednak Grudzińska ani słowem nie wspomina o tragicznym losie AK, za to zarzuca mi próbę "wymazania ze społecznej pamięci okresu walki z władzami PRL". Na koniec zaś stawia mnie obok ubeków, którzy grożąc M. w więzieniu, "też się dziwili, że parszywy Żyd, a tak się angażuje". To nie jest ani treść, ani styl mojego myślenia. Mogę Pani tylko radzić więcej waleriany.

Również zdaniem Jacka Wierzchowskiego oskarżam Michnika o niskie pobudki, sądząc, że w marcu 1968 roku "zerkał na cokół dla wieszcza", bo przecież jako syn działaczy KPP miał znacznie prostszą drogę do kariery. Zarzut mojego polemisty jest nonsensem. Nie ma niczego nagannego w ambicji przewodzenia. Ponadto M. miał do wyboru albo zakłamaną karierę partyjną, albo sięgnięcie po prawdziwe przywództwo duchowe. Wybrał wyższą wartość. Gdzie tu pomówienie z mojej strony o niskie pobudki?

Moja analiza postaci Michnika korzysta z pojęć psychologii C. G. Junga, którą Bogumił Luft myli z psychoanalizą Freuda; obaj zaś czerpali od Nietzschego. Ci trzej myśliciele są nader inspirujący dla twórców kultury. Przywołuję ich, aby przekonać polskich reżyserów i publiczność, że przy takim podejściu współczesny polityk jest postacią fascynującą. Chodzi przecież o stworzenie filmu fabularnego - obrazu naszej transformacji.

Artykuł Lufta rozbraja naiwnością. Za stan kraju wini wszystkich, tylko nie naszego bohatera. A przecież jest on wybitnym współtwórcą III RP, więc wybitnie odpowiada za jej stan. Pisze, że Michnik, zaszokowany propozycją Lwa Rywina, przecenił swe możliwości śledcze i niezbyt udolnie próbował wyręczyć prokuraturę, która okazała się równie nieudolna. Ale czemu śledztwo "Gazety Wyborczej" było tak samo nieudolne jak prokuratury? Może powód był również taki sam - niechęć do jego prowadzenia?

Wśród celów nagrania rozmowy z Rywinem polemista odrzuca moją interpretację, że chodziło o uzyskanie korzystnej ustawy bez łapówki, obalenie premiera, rozbicie SLD, założenie nowej partii lewicowej wokół prezydenta i danie impulsu do reformy państwa. Zauważmy jednak, że trzy pierwsze sytuacje już zaszły, a następne dwie (nowa partia, reforma) stają się coraz bardziej realne. Mówić, że Michnik nie brał tego pod uwagę, to twierdzić, że nie zna się na polityce. Mnie to nie przekonuje. Trafnie też przewidział, że on i jego gazeta zapłacą za publikację zapisu rozmowy. Coś trzeba poświęcić, żeby zyskać coś.

W żadnym razie nie odmawiam Adamowi Michnikowi szlachetnych pobudek. Chcę jednak, byśmy poznali jego wszystkie motywy, nie tylko te, którymi łatwo się chwalić. Od tego zależy jakość naszego życia publicznego - jest on przecież jedną z najważniejszych osób w kraju.

"Gazeta Wyborcza", jako wielki dziennik, popularny i intelektualny zarazem, stanowi niezwykłe zjawisko w Europie i świecie. Zastanówmy się, dlaczego nie ma filmu dokumentalnego na jej temat? Dlaczego nie powstają prace doktorskie ani monografie? Mój artykuł naruszył jakieś tabu. Jakie? Niestety, większą część dyskusji zajęła sprawa pochodzenia obywatela M., choć jest to kwestia wtórna wobec jego sympatii postkomunistycznych. Pomówienia mojego tekstu o rzekomy antysemityzm mogą, zapewne nieświadomie, posłużyć ochronie układu postkomunistycznego, który M. współtworzył. Dlatego zrobiono ze mnie kamrata nazistów (Świderski), ubeków (Grudzińska), paszkwilanta (Gross), zawistnika (Wierzchowski i Kołakowski), a wreszcie kiepskiego publicystę (Luft). Polemistom dziękuję za udział w debacie. Teraz opinia publiczna oceni jakość naszych argumentów. Coś się święci, coś wisi w powietrzu. Byłażby to wolność opinii i kultury w Polsce? 











AFERA RYWINA